Strony

niedziela, 30 maja 2021

26 maja 1944 we wsi Nieledew pow. Hrubieszów Ukraińcy zamordowali 31 Polaków

Nieledew, powiat hrubieszowski - 1916 rok, stare zdjęcia

Według Grzegorza Motyki zostało zamordowanych 31 Polaków, Zdzisław Konieczny twierdzi, że zginęło 22 Polaków z czego 19 zostało spalonych żywcem. Opis wydarzeń na podstawie relacji świadków przedstawił Piotr Ferenc-Chudy w artykule „Nie mamy już domu, Zuziu” opublikowanym w "Gazecie Polskiej: 
„Marian (Momot ) odruchowo wycofał się i ukrył w stojącej opodal stodole. Po kilku minutach przez szpary w deskach zauważył podchodzących polną drogą od strony lasu uzbrojonych Ukraińców. Mieli na sobie ciemne mundurowe płaszcze. Pod lufami karabinów prowadzili jego ojca. Nie zwlekając ani chwili pędem puścił się w stronę domu. Wpadając do izby krzyknął tylko: - Uciekajcie, Ukraińcy! - i wybiegł. W tym czasie w domu przebywała matka Mariana rozmawiająca z zaprzyjaźnioną sąsiadką, niejaką panią Bielecką, oraz jego 11-letnia siostra Zuzanna, która w tym samym momencie zerwała się do ucieczki. Matka została w domu. Kilkanaście metrów od budynku na długim, dębowym klocu siedzieli już umundurowani upowcy z długą bronią w dłoniach. Nieco zdumieni patrzyli na uciekającą dwójkę dzieci. Z okolicznych pól porośniętych dość wysokimi już zbożami wyłaniało się coraz więcej banderowców błyskawicznie otaczających przysiółek. - Biegłam, ile tchu w piersiach – wspomina dziś 80-letnia Zuzanna Głąb z domu Momot. - Zboża już były wysokie, zbiegałam w dół, co chwilę się przewracałam, podnosiłam i biegłam dalej. Plątały mi się nogi. Wokół świstały pociski, za mną terkotał karabin maszynowy. Ponad łąkami już bliżej wsi znajdowało się obejście gospodarstwa państwa Małyszów. Gospodarz akurat wrócił do domu, gdy żona zwróciła mu uwagę na odgłos wystrzałów i na to, że przez pobliskie zboża ktoś ucieka. Konie były wciąż zaprzęgnięte do furmanki. Małysz wskoczył na wóz i czym prędzej skierował go w stronę biegnącej dziewczynki. Dojeżdżając na wysokość dziecka, nie schodząc z kozła, chwycił za kołnierz sukienki Zuzi i wrzucił ją na furmankę, jednocześnie przysypując wiązką siana. Odjechał czym prędzej w stronę swojego podwórka. - Ucichły wystrzały z automatu. Kątem oka zerknęłam w stronę swojego domu – wspomina dalej pani Zuzanna. Ukrainiec, który za mną strzelał, przewiesił broń przez ramię i wracał pod górę w kierunku naszych zabudowań. Małysz wraz z dzieckiem zajechał na swoje podwórko. Po jakimś czasie Zuzia samotnie opuściła gospodarstwo państwa Małyszów i pomaszerowała w kierunku dworu, gdzie zaopiekowała się nią nieznajoma kobieta. Przy niej, zmęczona, zasnęła. W tym samym czasie, gdy dziewczynka uciekała przez zboża, drugi z braci Momotów, 13-letni Janek, pasł na łące krowy. Widząc z daleka, że coś się dzieje w jego rodzinnym obejściu, odruchowo zaczął biec w kierunku zabudowań. Gdy dobiegł na miejsce, banderowcy złapali go, wepchnęli do mieszkania i po chwili otworzyli ogień. Świadkowie, którzy następnego dnia oglądali pogorzelisko z trupami pomordowanych Polaków, twierdzili, że znaleźli nadwęglone ciało Anieli Momot, przytulającej jedną ręką zastrzelonego najmłodszego syna. Najwyraźniej kobieta żyła jeszcze, gdy do wnętrza domu wepchnięto nieświadomego bliskiej śmierci chłopca. Tymczasem starszy brat Zuzi uciekał w inną stronę. Gdy zbiegł ze wzgórz, na których stały zabudowania przysiółka, skierował się ku kładce na niewielkim dopływie rzeki Huczwy – Białce – rzeczce przecinającej okoliczne łąki. Tuż za kładką natknął się na pochodzącego ze wsi Bereść Rusina, kuzyna ukraińskich sąsiadów z nieledewskiej kolonii. Ukrainiec, widząc uciekającego w przerażeniu chłopca, próbował go zatrzymać i bagatelizował całe zajście, namawiając go do powrotu do domu. Chłopak nie usłuchał. Uciekał dalej, aż z bezpiecznej odległości mógł obserwować, co działo się z jego domem. Banderowcy wygnali Polaków z domów. Spędzonych z kolonii kilkunastu nieszczęśników zagnano na teren gospodarstwa Momotów. Umieszczono ich w domu, gdzie nakazano im się położyć obok siebie brzuchami na podłodze, po czym strzelano im w plecy i w tył głowy. Do próbujących ucieczki banderowcy otwierali ogień z broni maszynowej, o czym świadczyły łuski znajdowane w okolicach okien i drzwi drewnianego domu. Ciała zastrzelonych podczas próby ucieczki wrzucano z powrotem do budynku, który chwilę później bandyci podpalili. Zwierzęta powypuszczano z drewnianych zabudowań inwentarskich, które następnie podpalono. Między pomordowanymi znalazł się niejaki Filipczuk, jeden z miejscowych Ukraińców, który akurat tego dnia pomagał państwu Wincentemu i Katarzynie Oleszczukom przy świniobiciu. Bandyci wiedzieli, że to ich ziomek. W kieszeni Filipczyka znaleziono zakrwawioną Kenkartę. Upowcy nie znali go jednak. Nie chcieli po swojej zbrodni pozostawić żadnych niepewnych świadków. Banderowcy po zniszczeniu domu z ciałami pomordowanych ludzi zaczęli palić resztę zabudowań gospodarstwa. Zupełnie irracjonalne wydawało się wynoszenie maszyn i narzędzi gospodarczych poza obejście i podpalanie ich na zewnątrz. Po zmierzchu, na długo po tym, jak bandyci już się wycofali, Marian postanowił na własne oczy przekonać się, czego dokonali. Z całej kolonii spalone było jedynie obejście rodziny Momotów. Ukraińcy zamordowali 19 osób, w tym rodziców chłopca i dwóch jego braci: opisywanego wcześniej Janka i 21-letniego Wacka, którego bandyci wyciągnęli z mieszkania rodziny Szymańskich, gdzie przebywał w odwiedzinach u swojej narzeczonej Reginy. Zginął razem z nią, dwójką jej młodszego rodzeństwa i jej rodzicami. Wszystkie ciała były nadwęglone, ale chłopiec rozpoznał członków swojej rodziny po ocalałych strzępkach ubrań. Zrozpaczony, okrężną drogą dotarł do nieledewskiego dworu, gdzie stacjonował niemiecki oddział wojskowy chroniący m.in. polskich uciekinierów uratowanych z wołyńskiej rzezi, jak również mieszkańców okolicznych spalonych przez Ukraińców wsi. Uciekinierzy z Wołynia i miejscowi pogorzelcy tłoczyli się na podłogach dworskich obór. /.../ Następnego dnia rano Marian odnalazł swoją siostrę śpiącą wśród innych dzieci. - Gdy zobaczyłam nad sobą Mariana, od razu chciałam wracać. - Chodźmy do domu – powiedziałam. - Nie mamy już domu, Zuziu. - No to wracamy do mamy. - mamy też już nie mamy – dramatyczną rozmowę z bratem z widocznym wzruszeniem wspomina po latach pani Zuzanna. /.../ W tym czasie mieszkańcy Nieledwi wygrzebywali szczątki ich bliskich z pogorzeliska na kolonii. Zwęglone korpusy ludzkich ciał zbierano w prześcieradła i wiązano w tobołki. Wacława Momota rozpoznano wyłącznie po metalowej zapalniczce, którą znaleziono pod jednym z ludzkich kadłubków. Szczątki Momotów złożono w jednej kwadratowej skrzyni. Pozostałych pomordowanych bez identyfikacji umieszczono w skrzyniach osobnych.” Pogrzeb na cmentarzu we wsi Trzeszczany ochraniał konny oddział niemieckich żołnierzy. W pogrzebie uczestniczył jeden Ukrainiec z Nieledwi, Jan Maciocha, kolega Wacka Momota. Swojej matce powiedział: - Jeżeli jego zabili nasi, to mnie mogą zabić Polacy.” Maciocha uczestniczył w pogrzebie przyjaciela od początku do końca. Nie spadł mu włos z głowy. Po wojnie został przesiedlony razem z innymi Ukraińcami za Bóg, na teren sowieckiej Ukrainy.”. 

Źródło:

Zdzisław Konieczny, "Stosunki polsko-ukraińskie na ziemiach obecnej Polski w latach 1918 – 1947"; Wrocław 2006, s. 212

Grzegorz Motyka, "Tak było w Bieszczadach" Volumen 1999, s. 202

Piotr Ferenc-Chudy: „Nie mamy już domu, Zuziu”. W : „Gazeta Polska” z 13 lipca 2011

1 komentarz: