Koreańska dachówka z twarzą demona, ceramika z VIII-IX wieku n.e.
Nocą z 8 na 9 sierpnia 1969 roku w domu należącym do Romana Polańskiego zostali zamordowani: Sharon Tate będącą w 9 miesiącu ciąży żona reżysera, Wojciecha Frykowski i jego kochanka, córka multimilionera Abigail Folger, znany fryzjer Jay Sebring oraz znajdujący się tam przypadkowo Steven Parent. Ofiary zginęły wyjątkowo okrutną śmiercią, zadźgane nożem. Na trop morderców policja wpadła zupełnie przypadkowo, niejaka Susan Atkins pochwaliła się zbrodnią swojej koleżance w więziennej celi a ta opowiedziała wszystko śledczym. Okazało się, że masakry dokonały trzy młode kobiety oraz mężczyzna należący do "rodziny" Charlesa Mansona mającej na koncie przynajmniej 15 morderstw.
18 listopada 1978 roku świat obiegła sensacyjna i szokująca informacja. W gujańskiej dżungli, w Jonestown znaleziono ciała 900 członków amerykańskiej sekty Jamesa Jonesa. Zwolennicy charyzmatycznego pastora popełnili mniej lub bardziej dobrowolne zbiorowe samobójstwo. Wielebny Jones zaczął swoja działalność od głoszenia haseł miłości i tolerancji. Walczył o równouprawnienie rasowe a jego natchnione kazania pełne były marksistowskiej nowomowy. Z czasem sekta obrosła w piórka. Okazało się, że jej twórca ma spory talent medialny i polityczny. Żadna poważniejsza debata telewizyjna nie mogła się bez niego obejść a wpływowi politycy zabiegali o jego poparcie. Do czasu. W sierpniu 1977 roku publicysta New West Magazine Marshall Kilduff opublikował artykuł demaskujący zbierającą na chore dzieci Świątynię Ludu jako groźną sektę stosującą nagminnie terror fizyczny i psychiczny. Rewelacje te spowodowały najpierw szok i niedowierzanie a później falę krytyki. Nikt już się nie przejmował biednymi dziećmi, którym tak ofiarnie pomagała sekta. Błyskotliwa kariera wielebnego, który zdążył się już uznać za Mesjasza była definitywnie skończona. Tak się tym przejął, że wyjechał do Gujany gdzie popełnił spektakularne samobójstwo pociągając za sobą ponad 900 ogłupionych i sterroryzowanych wyznawców.
W październiku 1994 roku Joseph Di Mambro założyciel i przywódca Zakonu Świątyni Słońca rozpoznaje w trzymiesięcznym dziecku zapowiedzianego w Biblii Antychrysta, jego wyznawcy zabija niemowlę poprzez wbicie drewnianego kołka w serce. Wkrótce Di Mambro i 15 członków "oświeconych" zażywa truciznę w trakcie "ostatniej wieczerzy". Na zwłokach innych 30 adeptów Zakonu w kanadyjskiej siedzibie sekty policja znajduje ślady po broni palnej i nożach. Wyznawcy di Mambro w Szwajcarii i Francji nie pozostają w tyle, w przeciągu paru lat ginie ich ponad pięćdziesięciu.
Koreańczyk, Lee Man-Hee pewnego dnia podobnie jak wielebny Jones doznał objawienia na skutek czego tak jak Charles Manson doszedł do wniosku, że jest drugim Chrystusem i tak jak Di Mambro zaczął przepowiadać koniec świata i obiecywać swoim wyznawcom wejście do Nieba. Aby wprowadzić swoje nauki w życie w 1984 roku Lee założył w 1984 roku sektę. Metody jego działania są wręcz modelowe: wyszukiwanie osób o zachwianej psychice, "bombardowanie miłością", całkowita kontrola nad pozyskanymi i ubezwłasnowolnionymi adeptami. Typowa także była dotychczasowa działalność biznesowa: w Singapurze Lee próbował zarejestrować firmę o bezpretensjonalnej nazwie "Kultura niebiańska, światowy pokój i przywrócenie światła” mająca się zajmować jakżeby inaczej szkoleniami dla firm, treningiem motywacyjnym i warsztatami rozwoju osobistego.
Dalsze losy sekty byłyby też pewnie typowe. Kariera charyzmatycznych guru rozwija się w zdumiewająco podobny sposób, media uwielbiają takie postacie windując je na piedestał nieomylnych autorytetów. Politycy grzeją się w blasku ich chwały a zachwycona publika bez problemu łyka ich nadętą gadaninę o miłości i tolerancji. Po pewnym czasie przywódcom przewraca się w głowie od powszechnych hołdów i zaczynają popełniać błędy. Najczęściej spotykanym są ekscesy bojówek złożonych z oddanych wyznawców. Wszystko jest tolerowane do czasu a potem zaczyna się równia pochyła. Możliwości byłoby tylko kilka: zbiorowe samobójstwo lub jakaś spektakularna zbrodnia taka jak rozpylenie w tokijskim metrze trującego gazu przez wyznawców guru Shoko Asahary w 1995 roku. Jednak najbardziej prawdopodobna byłaby seria procesów o oszustwa podatkowe i znęcanie się nad wyznawcami zakończona długoletnią odsiadką charyzmatycznego przywódcy. Los jednak sprawił inaczej gdy na "nabożeństwa" sekty zaczęła uczęszczać 61 letnia kobieta u której przypadkowo stwierdzono zarażenie kornawirusem. Tamtejsza prasa ochrzciła ja mianem "pacjentki 31" gdyż była 31 osobą zarażona nowym wirusem grypy w Korei. 20 lutego stwierdzono zakażenia u kilkudziesięciu członków sekty, która stała się główną wylęgarnią zarazy w Korei.
Okazuje się, że na Lee i jego wyznawców zwrócono baczniejszą uwagę dopiero wówczas gdy zaczęli rozsiewać groźnego wirusa grypy. Gdy od wielu lat rozsiewali nie mniej groźnego wirusa fałszywej miłości, który doprowadzał zainfekowane nim osoby do śmierci duchowej nikomu to jakoś specjalnie nie przeszkadzało. Zarzuty o stosowanie przemocy psychologicznej i fizycznej przez jego wyznawców opinia publiczna puszczała mimo uszu wskazując na niewątpliwe, charytatywne osiągnięcia sekty. Dopiero teraz prześwietlono szemrane interesy Lee w Singapurze i Korei, dopóki nie było zarazeń koronawirusem uchodził on za szanowanego biznesmena i duchownego. Ciekawe czy w Korei więcej ludzi zabije zaraza czy zrobiłaby to sekta Lee gdyby go nie niepokojono i pozwolono spokojnie dalej robić interesy w ramach dążenia do niebiańskiej kultury i rzecz jasna pokoju na świecie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz