Polskie stanowisko ckm Schwarzlose M.07/12 podczas bitwy o Radzymin, sierpień 1920.
Wreszcie przybyła komisja wojskowa, która miała ustalić kto jest zdolny do obrony ojczyzny z bronią w ręku a kto nie, okazało się, że nieletni a tacy byli tu w większości muszą posiadać pisemne zezwolenie rodziców na wstąpienie do wojska. Problem ten został przez nas rozwiązany od ręki, stosowne zaświadczenia podpisywaliśmy jeden drugiemu i nikt się o to nie czepiał. Wszystko poszło bardzo szybko, ustawiliśmy się przed stołem przy którym siedział lekarz. Całe badanie polegało na tym, że pytał się na co chorowaliśmy i przyglądał nam się uważnie po czym chemicznym ołówkiem zaznaczał nam na piersiach literę A lub B, wybrańcy z pierwszą literą alfabetu podchodzili do drugiego stołu gdzie podawali swoje personalia a potem znaleźliśmy się w koszarach.
Następnego dnia dostaliśmy umundurowanie: bieliznę, oliwkowe spodnie i trochę ciemniejszą, wełnianą kurtkę, koledzy mówili, że angielska, prezentowało się to na mnie całkiem nieźle. Do tego trzewiki z szerokim, płaskim obcasem, nawet wygodne bo w przeciwieństwie do niektórych nie obtarłem sobie nóg. Bardzo spodobał mi się ekwipunek, chyba amerykański: plecak z poręcznymi pasami, ładownice do nabojów, łopatka, chlebak, menażka i manierka. Cała nasza kompania dostała podobne wyposażenie i wreszcie wyglądaliśmy jak prawdziwe wojsko. Być może szczególnie zadbali tak o nas jako o ochotników. W innych oddziałach panowała pełna pstrokacizna. Widziałem kompanie przyodziane w błękitne mundury francuskie, szare niemieckie i zielone angielskie. Mój mundur leżał jak ulał natomiast duży problem miałem z owijaczami, które dostaliśmy razem z trzewikami. To takie długie, prostokątne kawałki płótna, które należało owijać spiralnie po nodze od kostki do kolana a następnie zawiązać tasiemkami. Początkowo nijak nie chciały się trzymać, dopiero po wielu próbach udało mi się je tak zakręcić, że nie zsuwały się i wyglądały jako tako.
Rozpoczęło się nasze życie żołnierza w koszarach, które wyglądało bardzo prosto, pobudka wcześnie rano, śniadanie, które trzeba było bardzo szybko zjeść i intensywne ćwiczenia gdzieś do południa a potem jeszcze zbiórki i pogadanki. Z musztrą, całym ustawianiem się i zwrotami w przeciwieństwie do coponiektórych nie miałem najmniejszego problemu, przydały się nasze ćwiczenia w drużynie harcerskiej, które kiedyś uważałem za głupie. Dziwiło mnie tylko, że nie dano nam broni do ręki. Wstyd się przyznać ale przed wyruszeniem na front ani razu nie strzeliłem. Bolszewicy tak szybko znaleźli się pod Warszawą, że nie zdążono przeprowadzić z nami treningu strzeleckiego tylko tuż przed wymarszem na front poinstruowano nas jak się posługiwać karabinem. Wielka szkoda bo być może potem nasze straty byłyby mniejsze gdybyśmy celniej strzelali do wroga.
Gdy w czasie wojny w naszym miasteczku pojawili się żołnierze rosyjscy to wszyscy chłopcy zainteresowali się ich uzbrojeniem, karabinami marki Mosin. Gdy wkroczyli Niemcy zwróciliśmy uwagę na ich poręczne Mausery. Potem na froncie widziałem także nasze oddziały wyposażone w te karabiny. Chwalono zwłaszcza Mausery za ich celność i niezawodność. Broń, którą dostaliśmy teraz była zupełnie inna. Przede wszystkim strasznie długa i nieporęczna. Francuskie karabiny marki Lebel wyglądały jak tyki do chmielu i do tego jeszcze z długim bagnetem po założeniu którego ta broń postawiona na sztorc była znacznie wyższa ode mnie. Długaśne Lebele była całe zapaćkane smarem i najpierw musieliśmy je starannie oczyścić, pół dnia ćwiczyliśmy walkę na bagnety a potem była nauka oliwienia broni i posługiwania się czterotaktowym zamkiem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz