Ciekawym
składnikiem ideologii komunistycznej jest kult świętych -
męczenników poległych za sprawę. Został on oczywiście
zaczerpnięty z religii katolickiej. Zostanie
świętym Kościoła poprzedzone jest jednak najczęściej
wieloletnią i drobiazgową procedurą, w której wszelkie
wątpliwości tłumaczone są na niekorzyść kandydata na ołtarze.
U komunistów jest dokładnie odwrotnie - nikt specjalnie nie
przejmuje się kwalifikacjami moralnymi czerwonych męczenników, w
końcu od czego jest propaganda. W Związku Radzieckim świeckim
świętym został Pawlik Morozow, który podkablował własnego ojca,
kułaka ukrywającego zboże przed władzą radziecką. Inni
socjaliści, tyle, że narodowi także wykreowali swojego męczennika.
Został nim Horst Wessel, student zamordowany w niejasnych
okolicznościach. (przyczyną jego śmierci była prawdopodobnie
awantura wywołana przez 18-letnią prostytutkę, z którą
mieszkał).
Dzisiaj
cały postępowy świat świętuje 50 rocznicę śmierci najbardziej
znanego lewackiego świętego, argentyńskiego lekarz i zbrodniarza
Ernesto Che Guevary. Wystarczy się rozejrzeć na ulicy, żeby
zobaczyć młodych ludzi paradujących w koszulkach z Che. Ciekawe,
że nikomu nie przyjdzie do głowy paradować z podobizną innego
lekarza - zbrodniarza, też socjalisty - tyle, że narodowego,
doktora Mengele. Być może dlatego, że anioła śmierci z
Oświęcimia nie dosięgła ludzka sprawiedliwość. Co prawda są
próby uczynienia z niemieckiego ludobójcy ikony popkultury
(posłuchajcie np. zespołu Slayer „Angel of death"), daleko
mu jednak do sławy argentyńskiego kolegi po fachu.
Gerd
Koenen w swojej książce „Traumpfade der Weltrevolution”
demistyfikuje idola lewicy przedstawiając go jako kompletnego
nieudacznika. Według autora Guevara za co się wziął to spieprzył.
Jako minister rządu Castro doprowadził kwitnącą gospodarkę wyspy
do upadku. Nie sprawdził się także jako kondotier rewolucji
ponosząc spektakularne klęski w Kongo i Boliwii. Argentyński
lekarz i zbrodniarz twierdził, że rewolucjonista musi stać
się zimną maszyną do zabijania napędzaną czystą nienawiścią.
Odpowiedzialny za śmierć tysięcy ludzi zamęczonych w kubańskim
Gułagu nie wykazał się odwagą w Boliwii gdzie poddał się
wojskom rządowym wołając Nie strzelajcie! Jestem Che! Jestem
dla was więcej wart żywy niż martwy! Żołnierze woleli
go jednak martwego.
Całkowicie
zgadzam się z panem Koenenem, że argentyński lekarz –morderca to
w gruncie rzeczy ofiara losu, której nic w życiu nie wyszło.
Szkoda tylko, że za jego nieudacznictwo tysiące ludzi zapłaciło
śmiercią i nędzą. Ten aspekt działalności Che został poruszony
przez autora głównie w części książki poświęconej Tamarze
Bunke, Niemce z DDR, agentce Stasi i kochance Guevary zastrzelonej w
Boliwii.
Nie
wiem czy głośna już publikacja przyczyni się do zmniejszenia
ilości młodych idiotów paradujących w koszulce z wizerunkiem Che.
Podejrzewam, że raczej nie, ponieważ z punktu widzenia
socjotechniki kreowanie socjalistycznych świętych okazało się
zabiegiem niezwykle skutecznym. Ma on także wielu wyznawców u nas.
Znany agent SB a zarazem niezły pisarz, Ryszard Kapuściński odbył
nawet pielgrzymkę do Boliwii śladami swojego idola. Wędrował tam
z plecakiem szlakiem komunistycznej partyzantki aż do miejsca
ostatniej bitwy w wąwozie Yuro. Powstała z tego hagiograficzna
książka Chrystus z karabinem na ramieniu wychwalającą
krwawego błazna i jego czerwonych kolesi pod niebiosa. Jak widać
każdy ma takich świętych na jakich zasługuje.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz