Szukaj na tym blogu

wtorek, 22 grudnia 2020

O poruczniku Pogonowskim, który musi wziąć się w garść za wszelka cenę (Fragment niepublikowanej powieści)

 



Zdobyte pod Warszawą sztandary bolszewików – sierpień 1920


Brnę przez śnieg. Wokół zaśnieżone pole doskonale widoczne w świetle księżyca. W oddali majaczy się ciemna plama lasu. Bór wydaje się tajemniczy i straszny ale co bardzo dziwne przyjazny zarazem. Widzę wijącą się na wzgórze drogę która potem opada w dół do miasteczka. Czuję wiatr na twarzy ale nie mroźny a raczej łagodny. Zastanawiam się skąd znam ten lekki powiew, to może być wybrzeże Bałtyku albo morza Czarnego. A może to wiatru ze stepu ale którego? Turkiestan czy Kubań? A jeżeli to znad Wołgi? 


Skąd ten śnieg, przecież jest gorący sierpień. Zdaję sobie sprawę, że majaczę tak jak ktoś zamroczony alkoholem wie dobrze, że jest pijany. Poruczniku Pogonowski musicie wziąć się w garść za wszelką cenę. Łatwo powiedzieć. Byłem już parokrotnie ranny ale to teraz to coś innego. Pierwszy raz to było pod Lubaczówką, oberwałem szrapnelem w nogę. Rana była niegroźna ale pamiętam świdrujący ból w stopie, który ciągle nawracał. A potem były Bucyliszki, najpierw kula trafiła mnie rykoszetem w łopatkę. Wyciągnęli mi ją zaraz a potem poprowadziłem do ataku swoją kompanię. Pogoniliśmy Niemców, że hej. Straty były jednak duże a gdy eksplodował sześciocalowy pocisk straciłem przytomność. Przeleżałem w sumie pięć tygodni. Początkowo nie czułem nic ale wkrótce odzyskałem słuch i pojawił się ból. Teraz nie czuję bólu i to mnie bardzo niepokoi. Przypadkowa kula wystrzelona z uciekającej taczanki trafiła mnie w brzuch a więc chyba powinno boleć.

Otworzyłem oczy. Siedzący obok ordynans stanął na baczność. Wołaj porucznika -wymamrotałem do niego, tylko szybko. Gdy Boski zjawił się po kilku minutach od razu przeszedłem do sedna bojąc się, że znów zacznę majaczyć. Powiedziałem mu, że przejmuje dowództwo i przykazałem aby ludzi nie wygubił. Macie tu siedzieć i bronić się. Odcięliśmy ich tabory. Skoro nas od razu nie roznieśli to pewnie myślą, że atakuje ich cała dywizja. Dlatego nie ponawiają ataku tylko się przegrupowują. Przynajmniej ja bym tak zrobił. Zrozumiałeś? Ani kroku w tył. Tamten skinął głową.

Teraz zauważam stojącego za porucznikiem Boskim kapelana polowego. Waler, mówię do niego, teraz pomóż mi nawiązać kontakt z nie­bem, jak to często mawiałeś. Niechaj odejdą wszyscy, proszę. Zostań ze mną przez chwilę. Niedawno się spowiadałem i od tego czasu niczego nie miałem sobie do wyrzucenia ale jedna myśl uparcie nie dawała mu spokoju. Pytam Walera czy wie, że w szkole junkrów chodziłem z rotą całą do cerkwi. A to nie była taka zwykła cerkiew tylko kościół świętego Kazimierza zamieniony przez Rosjan na świątynię prawosławną. Ksiądz przygląda mi sie uważnie i mówi mi, że już o tym mówiłem, zresztą i tak to nie ma znaczenia. Chcę krzyknąć głośno, że nieprawda i że, to ma znaczenie. Pamiętam z dzieciństwa mały kościółek w Domaniewie. Wisiał w nim obraz przedstawiający świętego Michała, jakiś domorosły pacykarz przedstawił go w czarnej zbroi z ognistym mieczem w ręku. Ale najbardziej podobały mi się zastępy anielskie podążające za archaniołem: ustawieni czwórkami jak rota piechoty. Co prawda mieli powłóczyste szaty przypominające koszule nocne i srebrzyste skrzydła ale za to gęby chłopskie i zacięte, rzecz by można sołdackie. Bo czym jest Kościół jak nie wojskiem, armią w której musi być dyscyplina i nie może być dezercji. Jednak kapelan nic nie mówi i wygłasza formułkę kończącą spowiedź. Widzę, że ukradkiem przeciera oczy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz